Autor | |
Gatunek | romans |
Forma | proza |
Data dodania | 2013-04-07 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2751 |
Joannie,
której nigdy nie poznałem
I
Spotkania
Mrok wczesnojesiennej nocy rozświetlał księżyc w pełni. Tysiące nagich gór tworzyło razem jeden twór, który rozciągał się aż po horyzont. Rozglądając się wokoło, mogłem zobaczyć tylko ten jednolity, skalisty krajobraz; mijałem go zresztą od wielu już dni.
Kiedy zboczyłem z utartego szlaku, wspinając się później skrajem urwiska, dostrzegłem położone w dolinie Miasto – tonęło we mgle.
Widok Miasta był urzekający i zawierał w sobie jakiś pierwiastek mistycznej tajemniczości, jednocześnie budził mój niepokój, a nawet bliżej nieokreślony strach. Mlecznobiała mgła iskrzyła setkami świateł niczym rozgwieżdżone niebo. Na stoku wzgórza, tam gdzie biały welon już nie sięgał, stała samotnie – wtedy w ciemności - drewniana chata. Powyżej niej rozłożył się, bezkresny w czerni, las.
Mgła powoli opadała, odkrywając coraz więcej szczegółów. Zauważyłem, że Miasto nie miało wyraźnego planu zabudowy. Kręte, wąskie uliczki przecinały się wzajemnie pod różnymi kątami, tworząc coś na kształt labiryntu. Jego centrum stanowił rynek ze znajdującymi się na nim kościołem (z wieżą majestatycznie wznoszącą się nad pozostałymi budynkami ) i ratuszem. Lecz największy podziw wzbudziła we mnie gra niezliczonej liczby świateł – świateł płynących z okien domostw i ulicznych latarni, które unosiły się wspólnym jakby płomieniem ku górze.
Miasto było ogromne, a dolina rozległa - porażały rozmiarami. „Można się tu zagubić” – przyszło mi na myśl.
Do doliny nie prowadziła żadna droga ani trakt. Zmuszony , zacząłem zsuwać się łagodnym, kamienistym stokiem w dół, w kierunku Miasta. Pomimo jego łagodności droga była męcząca i zajęła mi trochę czasu (do tego dźwigałem ciężki podróżny worek); byłem też zmęczony długą podróżą.
Pierwsze co odczułem, wkraczając w granicę Miasta - to dziwność. Uczucie to towarzyszyło mi nieprzerwanie przez wszystkie tam spędzone dni. Dziwne było tam wszystko: budynki, ludzie i ulicę, i – nadużywając tego określenia - dziwność ta była wszechobecna, wręcz namacalna. I wyczułem jeszcze lekki zapach bzu, o także towarzyszył mi bezustannie.
Długo błądziłem wśród tego zapachu bzu brukowanymi, wciąż lekko zamglonymi, ulicami z zapalonymi jeszcze przed zapadnięciem ciemności latarniami, nie mijając nikogo po drodze w tym bezludnym na pierwszy rzut oka Mieście, nim dotarłem do Gospody.
Nie pamiętam dzisiaj jej nazwy – jest nieważna. O jej wyjątkowości zadecydowało coś innego, coś nim przestąpiłem jej próg, nawet nie potrafiłbym sobie wyobrazić. Bo, czy można wyobrazić sobie błękit nieba, nim się go ujrzy? czy można wyobrazić sobie szum morza, nim się go usłyszy? wreszcie, czy można wyobrazić sobie smak wody, nim się jej spróbuje? Ale nie uprzedzajmy tego, co może być tajemnicą jednej tylko lub co najwyżej dwu osób. Tajemnicą przekazywaną z ust do ust, szeptem, w letni, ciepły wieczór pod konarami drzewa obsypanego świeżością zieleniących się liści, w poświacie pełnego lub prawie pełnego księżyca, z cichym odgłosem wiatru chłodzącego skwar tak niedawnego popołudnia, w świecie nieszczęść i łez przerywanego takimi właśnie chwilami… Zostawmy to teraz.
Stanąłem przed masywnymi, dębowymi drzwiami. Pchnąłem je z trudem: skrzypnięcie, powiew ciepła – otwarły się. Czułem, ze wchodzę w baśniowy, ale i też niebezpieczny świat.
Zatrzymałem się w progu i zajrzałem do środka.
Już wkraczając po raz pierwszy w półmroczne wnętrze Gospody, słabo oświetlane blaskiem, umocowanych na ścianach, kilku pochodni, wiedziałem, że coś się tam wydarzy (lecz któż w to uwierzy?). Było to uczucie irracjonalne, ale niezwykle silne. W kominku, po prawej stronie, przygasał właśnie ogień. Przy dębowych stołach i na dębowych ławach siedziało kilku mężczyzn. Twarze mieli zarośnięte, ponure, spojrzenia przenikające do szpiku kości – dzikie. Na chwilę wszystkie pary oczu zwróciły się w moją stronę, cicho poszeptywano. Poczułem dreszcz niepokoju.
Wszedłem do środka, zamknąłem drzwi i skierowałem się w stronę szynku (był na wprost wejścia).
Oberżysta powitał mnie uśmiechem. Trudno było ten uśmiech określić. Nie wyrażał nic i zarazem wszystko: kłamstwo obok prawdy, radość obok smutku, szczerość obok obłudy. Jedno wiem na pewno: właściciel tego uśmiechu był niski, by nie powiedzieć: był karłem.
- Macie wolny pokój? – zapytałem.
- Tak, mamy jeden – odrzekł. – I tylko jeden jest. Miasto nie jest zbyt często odwiedzane – dorzucił.
- Wezmę go – zgodziłem się.
Zamówiłem jeszcze kolację; o kontuar brzęknęło kilka monet.
Odwróciłem się, szukając wzrokiem wolnego miejsca. Mężczyźni wrócili do przerwanych rozmów i zajęć; nie zwracali już na mnie uwagi lub tylko udawali, że tego nie robią. Usiadłem przy jednym ze stołów w rogu, skąd miałem dobry widok na całe wnętrze Gospody. Wcześniej rzuciłem z ulgą pod stół swój tobołek i zdjąłem gruby płaszcz.
Chleb i wino dodały mi sił.
Jedząc, rozejrzałem się ponownie.
Tak zaczęła się ta historia – historia poszukiwań i straconych nadziei. Opowieść utkana z faktów i złudzeń. Dziś wiem jedno: gdybym miał wszystko zacząć od początku nie zawahałbym się nawet przez chwilę.
To właśnie tamtego wieczora zobaczyłem ją po raz pierwszy. Pamiętam - wtedy… potem… tak szybko – jej smutne oczy. Jej długie, czarne włosy (tak cudownie czarne) mieniły się niebieskim odcieniem ( przynajmniej takie wydawały się w tym świetle) Ile mogła mieć lat? Osiemnaście? dziewiętnaście? (czyli jakiś rok, dwa mniej ode mnie). Była piękna. Spojrzała na mnie tylko raz, i to tylko jedno spojrzenie pozostało we mnie na zawsze; to za nim goniłem, chciałem poznać. Wystarczyło. Dziewczyna tak jak nagle się pojawiła, tak samo niespodziewanie zniknęła.
Tymczasem goście powoli opuszczali, w pojedynkę lub grupami, Gospodę. W końcu pozostaliśmy tylko we trzech: ja, Oberżysta i pochylony starzec w pozie znamionującej ciężar życia i doświadczenia przez los. Stary człowiek siedział naprzeciwko mnie ze szklanką wina w wychudłej dłoni, wpatrując się martwym wzrokiem przed siebie. Ogień w kominku ponownie rozbłysł efektownym płomieniem, kiedy właściciel dorzucił drwa. Ile minęło czasu? Straciłem jego poczucie. Przyjemne ciepło wypitego wina i ciepło kominka rozgrzewały; byłem zmęczony i senny.
Z tego stanu umysłowego i fizycznego odrętwienia wyrwał mnie głos Oberżysty:
- Zamykamy!
Starzec zniknął jak cień.
- Chodźmy, przybyszu! – wskazał ręką – pokażę ci twój pokój.
Gdzieś w głębi, po lewej stronie, niedaleko od kontuaru znajdowały się ledwo widoczne schody.
- Tędy – prowadził.
Schody były nowe, pachniały świeżym drewnem i zdawało się, że nikt wcześniej po nich nie stąpał; ich wąska przestrzeń ograniczała ruchy.
Szliśmy na górę; Oberżysta przyświecał nam drogę grubą, masywną świecą; byłem sam ze swoimi myślami, zauroczony, z sercem przepełnionym miłością, urzeczony widokiem Dziewczyny (kim była?). Dziewczyna wydawała mi się ideałem. Piękna, tajemnicza, o oczach niczym zwierciadła (jej duszy?), poprzez, które, miałem wrażenie, że ją poznałem. Ale zdawałem sobie też sprawę z tego, że marzenia mogą tak szybko zawładnąć wyobraźnią, okiełznać ją i wywrócić do góry nogami. A jednak dalej wracałem myślami do Dziewczyny. Byłem pewny, że zobaczyłem ją po raz pierwszy w życiu. A jednak prześladowało mnie jakieś irracjonalne (zagadkowe?) wspomnienie: już się gdzieś spotkaliśmy…
- Jesteśmy – rzucił towarzyszący mi mężczyzna, przerywając moje myśli.
Otworzył drzwi i wskazał:
- To tu!
- Dziękuję – powiedziałem, biorąc z jego drżącej - wydawało się w półmroku – ręki klucz.
Wszedłem i zamknąłem za sobą drzwi.
W ciemności znalazłem świece: zabłysło światło.
W pokoju było chłodno. Przy wygasłym palenisku kominka znalazłem zapasy dębowych i sosnowych bali; roznieciłem ogień i zaraz zrobiło się trochę cieplej. Następnie podeszłem do okna i wyjrzałem przez nie – Miasto - cudowny widok w ciemności. Ogniki świateł drgały w wesoły takt melodii zgodnej z moim stanem ducha. Długo, zafascynowany, wpatrywałem się w ten nocny pejzaż. Potem odwróciłem się i podeszłem z kolei do łóżka, zrzuciłem ubranie i znalazłem się w jego przyjemnie miękkim cieple.
Przed snem wróciłem do początku swojej podróży.
Pod wpływem splotu niespodziewanych wydarzeń, o których w tym miejscu nie będę wspominał (bo po prostu tamtej nocy ich nie pamiętałem), zbliżając się do magicznych lat osiemnastu, zostawiłem wszystko, by poznać to, co obce było dotychczas w moim krótkim życiu. Czułem, że poprzez to zrozumiem również samego siebie, uporam się z tym, co mnie prześladowało.
Chciałem odkryć inny, odległy świat: deszcze i śniegi, morza i lądy, mroczną głębię jezior, rwące rzeki, góry i doliny, uspokajającą zieleń drzew, szum wiatru na rozstaju dróg, złociste łany zbóż. Pragnąłem ujrzeć inne, piękniejsze zwierzęta, inne gwiazdy, inny błękit nieba, inny odcień zieleni, innych ludzi. Chciałem zobaczyć słońce z innej perspektywy, inną drogę księżyca, ptaki, które latały wyżej i dalej; dotknąć innej barwy szarości, słowem, inność – to tak niewiele i aż tyle.
Lecz trafiłem tam (tu?) i świat stał się jeszcze mniej zrozumiały.
Podróżowałem samotnie już od dwóch lat. Poznałem wiele miejsc, wielu ludzi, rzeczy, których wcześniej nie znałem…
Wtem… nagle pojawiła się myśl – myśl, która zaważyła na dalszym moim życiu: „Odnalazłem swoje miejsce, tu chcę żyć”.
Potem, długo w nocy, nie mogłem zasnąć. Raz rozpoczęty tok myśli, marzeń nie dawał mi spokoju. Nad ranem sen zmieszał się z jawą; w końcu usnąłem.
***
Zbudziwszy się, w pierwszej chwilii, pomiędzy snem, a budzącą się powoli świadomością, nie wiedziałem gdzie jestem. Krótki moment rozeznania: „Jestem w Mieście”. Był piękny poranek. Promienie słoneczne wdzierały się przez okno, rozpraszając w świetle dnia wspomnienie Dziewczyny; musiałem zobaczyć ją jeszcze raz.
Wstałem pośpiesznie, umyłem się, ubrałem i zbiegłem schodami na dół, przeskakując po dwa, trzy stopnie naraz. Minąłem bez słowa samotnie pracującego przy kontuarze Oberżystę i wybiegłem z Gospody, słysząc jakby z oddali jego głos: „Dokąd tak biegniesz, młodzieńcze? ” Ulice Miasta świeciły jeszcze pustkami o tak wczesnej porze. Słońce grzało, wiatr rozwiewał jesienne liście, rzucając je tam, gdzie mu się podobało: o szyby okien i witryny sklepów, pojawiające się sporadycznie ludzkie twarze i wygasłe po nocy uliczne latarnie, unosił je ku górze, to znów rzucał o bruk. Na dachach i gzymsach domów usadowiły się ptaki i radośnie śpiewały. W bramie mały piesek przyjaźnie merdał ogonem.
W miarę jak posuwałem się w stronę (pchany niewytłumaczalnym instynktem) rynku, ulice powoli zapełniał tłum ludzi: jedni spieszyli do swych kramów, warsztatów lub innych miejsc pracy, drudzy - zdawało się – kręcą się bez wyraźnego celu. Kierując się widoczną z daleka wieżą kościoła, dotarłem do centrum Miasta.
Rynek otoczono z trzech stron kamienicami w większości ze sklepami lub warsztatami na dole, a mieszkaniami na górze, zaś od strony północnej dostępu do niego broniły lśniące w słońcu dwa symbole Miasta – kościół i ratusz. Na targowisku – jak się zorientowałem - skupiało się całe życie gospodarcze, kulturalne, społeczne i polityczne a także towarzyskie Miasta. Tam pobudowano najważniejsze gmachy publiczne, z których najdoskonalszy był kościół, którego wieże miałem już okazję podziwiać wczoraj ze szczytu wzgórza i dzisiaj w drodze na plac targowy. Tam handlowano, zbierano się i organizowano wszystkie uroczystości i święta ważne dla mieszkańców Miasta. Sprzedający wystawiali swoje towary przed sklepami, wprost na ulicy, tak by zapewne można było je dokładniej obejrzeć i zachęcić w ten sposób do kupna. Sprzedawcy szynek, podrobów, polędwic i kiełbas – rzeźnicy zachwalali kawały okrwawionych mięs, ubitych poprzedniego wieczora zwierząt, a równocześnie uważnie śledzili szybujące nad ich głowami drapieżne ptaki, gotowe, w chwili nieuwagi handlarza porwać coś dla swych żarłocznych żołądków. Rzemieślnicy: tkacze, zegarmistrzowie, złotnicy, golarze i inni mistrzowie zawodu pracowali przy szeroko uchylonych oknach. Na rynku wrzał ruch. Zaczynał się normalny, codzienny trud.
Czego tam nie było? Mnogość owoców i warzyw, sukna i jedwabie, chleb i różne wina, zabawki (ale nigdy nie widziałem tam dzieci), ubrania i buty, mięsa, ryby i drób, ozdoby, biżuteria, artykuły korzenne i przyprawy, wyroby ze szkła i ze szlachetnych metali (te błyszczały w południowym słońcu - były jednymi z najpiękniejszych). Handlowano tam wszystkim: delikatesami, artykułami spożywczymi, meblami, porcelaną i zbożem; było też coś dla amatorów staroci.
Na targowisku ciągle przewijał się tłum kupujących i sprzedających. Rozmach i bujność życia zapierały dech w piersiach. Większości z tych rzeczy nigdy wcześniej nie widziałem i nie rozpoznawałem.
Bogactwo tych towarów, wyrafinowane piękno kościoła, ratusza i mieszkań najbogatszych mieszkańców kontrastowały z nędzą, którą napotykałem w drodze na rynek. Bramy mijanych przeze mnie kamienic były usiane żebrakami z wyciągniętymi chudymi dłońmi; młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni – wszyscy błagali o datek; litość gościła jednak rzadko.
Rynek był miejscem niezwykle ruchliwym i barwnym. Słychać był rozmowy, przekrzykiwania, nawoływania, żarty, ale też kłótnie, niesnaski, a nawet przed chwilą zdarzyła się bójka.
W pewnym momencie zaczepiła mnie jedna ze sprzedawczyń.
Długa suknia sięgała prawie jej kostek, nieomal przykrywając zakurzone i zabłocone buty. Talię dojrzałej już kobiety przepasywał czerwony fartuch. Brązowe włosy pokryte pasmami siwizny, okrywała zawiązana pod brodą chusta. Zniszczone dłonie gorączkowo macały i podawały w tej samej sekundzie towar, zachwalając go jednocześnie.
- Czego potrzebujesz, młodzieńcze ? – pytała.
- Niczego – podziękowałem, odchodząc powoli.
- Mam wszystko! I to w najlepszym gatunku! – krzyczała.
- Ale nie to czego ja potrzebuję – odpowiedziałem w myślach i przyśpieszyłem kroku.
Widząc, że niczego mi nie sprzeda, zajęła się innym klientem.
Jesienne słońce rzucało swój blask.
Następnie skierowałem się w stronę kościoła, by go podziwiać. Przechodząc przez środek rynku, minąłem zabytkową fontannę. Z wieży kościoła i z dachów sąsiednich budynków unosiły się spłoszone czymś ptaki: kruki i wrony – czarne ptaki.
Nigdy takiego nie widziałem – przedtem, ani potem. I nie chodziło tu o jego wygląd, architekturę, lecz o to , że zdawał się żyć.
Pobudowano go do połowy wysokości z kamienia, wyżej z cegły, z masywną wieżą piętrzącą się ku niebu, która tak mnie fascynowała od pierwszego dnia, gdy tam przybyłem. Do minimum ograniczono wykroje otworów okiennych i drzwi, co musiało znacznie zmniejszać dopływ życiodajnego światła do jego wnętrza.
Wchodząc po stopniach, prowadzących do kościoła, powoli zbliżałem się do czarnej i przerażającej mnie czeluści jego wejścia – krok po kroku. Miałem wrażenie, że kościół i Miasto to jedno. Zaczął się odmierzać czas.
Na chwilę zatrzymałem się przy portalu. Po jego bokach wiły się wzdłuż winorośli ku górze dwa węże, splatając się u jego szczytu i tworząc w ten sposób razem jeden łeb w koronie. Nie wiem sam dlaczego, ale pomyślałem: „ Strzegą jakiejś tajemnicy”.
Wchodząc do świątyni, doznawałem nieprzepartego wrażenia wyjątkowości, podziwu i wdzięczności. Chłonąc jego klimat, usłyszałem z tyłu szept:
- Piękny, prawda?
Gdy się odwróciłem nikogo nie było.
W kościele panował nastrój tajemnicy i czegoś, co trudno było opisać. Wszystko tam było jakieś nierealne, obce i nierzeczywiste. Wydawało mi się, że widzę cienie, przemykające wzdłuż ścian ciemne, ponure postaci, że jestem obserwowany. Słyszałem pracujących rzemieślników, stukot młotków, dźwięk pił. Kościół powstawał na moich oczach, we mnie; rozchodził się zapach wonnych kadzideł…
oceny: bezbłędne / znakomite